Image
Jacek Borcuch_fot. Wojtek Grabowski

Jego filmy wydają się istnieć po to, by przypominać, co jest w młodości piękne, ale i straszne. W jego najsłynniejszym dziele – „Wszystko, co kocham” – całe pokolenie Polaków odnalazło na nowo smak nastoletnich uniesień, odłożonych już dawno na półkę z pamiątkami. Na 12. Mastercard OFF CAMERA reżyser „Nieulotnego” zawitał ze swoim najnowszym filmem. O „Słodkim końcu dnia” z Krystyną Jandą w roli głównej, o byciu reżyserem i artystą, a także o radzeniu sobie z przemijającym czasem, z Jackiem Borcuchem rozmawia Tomasz Borys.

Tomasz Borys: W swoich filmach ukazuje Pan bunt, ale też mierzy się z jego konsekwencjami. Czy wierzy Pan, że nawet pomimo tych konsekwencji warto jest się buntować?

Jacek Borcuch: Tak. I najchętniej na tym zakończyłbym odpowiedź. Nie dlatego, że nie chcę więcej mówić, ale „tak” jest bardzo soczyste, gęste i oddaje mój stosunek do buntu. Tak, naszym obowiązkiem jest się buntować, jeżeli nie chcemy się „prześlizgnąć” przez życie. Oczywiście pozostaje pytanie o cenę, jaką każdy z nas jest w stanie ponieść. Myślę, że najwspanialszą ludzką cechą jest odwaga. To ona jest tym pierwszym imperatywem, który nas prowadzi do buntu. Głupi bunt oczywiście nie ma sensu, najmniejszego. Ja staram się opowiadać o buncie ludzi mądrych, czy też takich, których ja chciałbym postrzegać jako mądrych. Ponieważ ten bunt jest uargumentowany – on się nie bierze znikąd. To nie jest bunt dla samego buntu. To nie jest „Nie, bo nie”, tylko to jest „Nie, bo…”. I wydaje mi się, że akty buntu czy też akty odwagi, zmieniają i popychają świat do przodu. Że niewyrażanie zgody na rzeczy, których jesteśmy świadkami, popycha ten świat w lepszym kierunku. Szczególnie w dzisiejszych czasach, kiedy media otaczają nas już naprawdę w niezliczonej ilości. Kiedyś to była jedna stacja telewizyjna, trzy radiowe, a dzisiaj to jest ogrom portali internetowych. Ja taki swój prawdziwy bunt zacząłem 10 lat temu, wyrzucając na śmietnik bardzo dobry, kolorowy telewizor. Dosłownie wyniosłem na śmietnik. A później pomyślałem sobie, że może zawiozę go do rodziców i gdzieś na strychu postawię. Pięć minut później już tego telewizora nie było. Ale nie o to chodzi. Pozbywając się tego narzędzia, urządzenia, poczułem się dużo lepiej. Naprawdę. Dzisiaj już w ogóle nie wiem co to jest telewizor. Jak jestem u rodziców albo u brata, to sobie popstrykam czasami pilotem dla zabawy. Ale jestem wolny od informacji – nie twierdzę, że zafałszowanej, ale tendencyjnej. Często zmanipulowanej, wybiórczej i niepotrzebnej. Tak, to był mój pierwszy bunt. Dzięki temu uprościłem sobie życie, ponieważ mój mózg nie był zaśmiecany. Jak miałem na coś ochotę, to tego słuchałem czy to odnajdywałem. Wydaje mi się, że w takiej ciszy jest łatwiej odnaleźć sens życia, po prostu.

Tomasz Borys: Na spotkaniu z publicznością powiedział Pan dzisiaj, że wszystkie Pana filmy biorą się z marzeń. Czy właśnie w tej ciszy Pana marzenia się rodzą?

Jacek Borcuch: W ciszy można je przede wszystkim dostrzec, usłyszeć, zauważyć. W natłoku, kiedy radio gra czy telewizor mówi, jest dużo trudniej.

Tomasz Borys: A jakie to są marzenia?

Jacek Borcuch: Marzenia o innym życiu, marzenia o innym świecie, marzenia o innej historii, marzenia o byciu kimś innym. To jest niezwykły komfort – ja sobie wymarzyłem, żeby być 60-letnią kobietą. To nie jest oczywiście marzenie takie, że: „chciałbym”, ale chciałbym taką historię opowiedzieć. Pisząc ją przez pewien dłuższy czas, myślę w pierwszej osobie. Ja, ale tym podmiotem jest kobieta. To jest taki komfort podróżowania po ciałach, po duszach. Taka umiejętność odrywania się od rzeczywistości. Najważniejszym pierwiastkiem kina jest dla mnie pierwiastek magii, który ma nas oczarować, zachwycić, przestraszyć. Kiedy gaśnie światło i pojawiają się napisy, czy też muzyka, to jest ten moment, w którym ktoś – jeżeli jest to oczywiście dobry film – pozwala nam na chwilę zapomnieć. I dajemy mu się porwać w inne światy. To samo dzieje się, oczywiście, gdy trafiamy na dobrą książkę czy wspaniałą płytę - ale tu mówimy konkretnie o kinie. A zatem moje marzenia podróżują w kierunku kina. Kino szczęśliwie jest takim zdarzeniem, które łączy w sobie obraz, muzykę i słowo. I to mi wystarcza.

Tomasz Borys: W „Słodkim końcu dnia” postawił Pan w dużej części na nową ekipę, tym razem już międzynarodową w pełnym tego słowa znaczeniu, oraz na całkowicie nowy kraj. Jak różniła się praca nad tym projektem od poprzednich?

Jacek Borcuch: Ja w ogóle bardzo kocham młodość. Zrobiłem dwa filmy o tym. Ubolewam, że przemijamy tak szybko. W wieku 20 lat tego nie widać, ale ja w tej chwili, u progu 50 roku życia, nie wiem, kiedy to się stało. Słyszałem, że to bardzo szybko mija, ale jakoś wcześniej mnie to nie dotykało. A dzisiaj sam zaczynam już się powtarzać, coraz częściej o tym mówiąc. Otaczam się więc młodymi ludźmi. Zawsze im ufałem. Wiem, co to znaczy mieć 20-25 lat i pragnąć pracy, to znaczy: spełniania swojego marzenia. I wiem, jak bardzo chciałoby się wtedy dużo dać i zrobić. Ja z tego korzystam. „Wszystko, co kocham” to film pełen debiutantów. Nie tylko aktorów, ale też dźwięk, muzyka, kierownictwo produkcji, cała masa rzeczy – to byli debiutanci. W „Nieulotne” też było ich wielu. A w tym moim filmie, piątym bodajże, postanowiłem oddać zdjęcia debiutantowi, Michałowi Dymkowi. Zachwycił mnie swoimi zdjęciami do krótkometrażowego filmu „Najpiękniejsze fajerwerki ever”. Pomyślałem, że jest w tych zdjęciach coś, na co ja bym nie wpadł. Pewna organiczność. Lubię organiczność, ale ona była inna, jakby z innego czasu, z innego pokolenia. Ja nie boję się młodości - ja jej pożądam. Jestem więc otwarty na współpracę. A czym się różniła praca na planie? Innym cateringiem. Bo jedliśmy włoskie jedzenie. Innym zachodem słońca, innym pejzażem. Natomiast na poziomie ludzkim - właściwie niczym. To była ciężka praca od świtu do zmierzchu, czasami w nocy. To jest ta sama ziemia, ten sam świat, ten sam tlen. Ale to też wzięło się nie tylko z marzenia, ale też z odwagi, żeby zrobić ten film tam. To nie było proste. To nie tak, że ktoś chce, żebym ja zrobił tam film. Nie, to tylko ja chcę. I muszę tą swoją chęcią kogoś zarazić. Zaczynam od producenta, żeby mi pomógł. Z producentem jest łatwiej, później szukam aktorów. I mając już taką grupę, która zaczyna być wyrazista i atrakcyjna, szukam środków, żeby to zrealizować. Ale to jest zawsze podróż od zera. Teraz też jestem w takim punkcie, że muszę zdecydować: czy tu, czy tam, czy może jeszcze gdzie indziej? Wszystko sprowadza się do odwagi, do buntu, że na przykład nie chcę „tu”. To są te same mechanizmy – wracając do pierwszego pytania na temat buntu. Towarzyszy mi to nie tylko w momencie, kiedy się sprzeciwiam czemuś złemu, ale też nudnemu, nieinteresującemu, co już robiłem i widziałem. Bunt jest imperatywem do działania w ogóle.

Tomasz Borys: Traktuje Pan takie „nowe otwarcia” jako swego rodzaju drugą albo kolejną młodość?

Jacek Borcuch: Nie, nie jestem na tyle pretensjonalny, czy też naiwny, żeby wierzyć w wieczną młodość czy też łudzić się, że jakiś moment w życiu może być kolejną. Wierzę, że życie na każdym etapie może być interesujące. Nie chcę zamknąć głowy na to, co przychodzi jako nowe. Nie przekreślam tego, co dzisiaj dzieje się na świecie. Wiem, że wielu osobom się to nie podoba i mi też wiele rzeczy nie odpowiada, ale tak samo moim rodzicom nie odpowiadały rzeczy, które pojawiały się w moim pokoleniu. Boję się wypowiedzieć zdanie: „A za moich czasów…” – więcej, mam nadzieję, że nigdy go nie wypowiem To byłaby kropka mojego życia. W związku z tym staram się chłonąć rzeczywistość, być czujnym. Buduję okopy i szykuję armaty, żeby nie weszło do mojej głowy to zdanie – „A za moich czasów…”.

Tomasz Borys: Zapewne nie wszyscy widzowie Pana filmów wiedzą, że oprócz aktorstwa studiował Pan także filozofię. Jak taka wiedza przydaje się podczas pisania scenariusza?

Jacek Borcuch: Taka wiedza przydaje się przede wszystkim do życia.  A jeżeli ktoś pisze o życiu, staje się wręcz niezbędna. Uważam filozofię za naukę nauk. To jest taka niezbędna „klasyczność” wykształcenia. Najprościej mówiąc: przydaje się, nie wiem, jak. Filozofia, czyli tłumacząc dosłownie: „umiłowanie mądrości”, to zderzenie się z całą historią umysłów, które próbowały objąć swoim niedoskonałym rozumem rzeczywistość, która jest nie do objęcia. Wielu z tych myślicieli zbudowało niezwykle logicznie spójne systemy, które opowiadały o tej rzeczywistości. Kolejne podważały przeszłe i proponowały nowe. To jest nie lada uczta dla umysłu, może nawet nazwałbym odważniej: „orgia dla umysłu”. Oddać się takiej orgii – jeśli ma się w sobie chęć poznania – jest najwspanialsze. Ale najbardziej bolesne w filozofii wydaje mi się jej ograniczenie. Filozofów nie było nieskończenie wielu. W pewnym momencie robi się pusto, chciałoby się czegoś nowego.

Tomasz Borys: Nazwałby Pan swoje filmy filozoficznymi?

Jacek Borcuch: Ciekawe pytanie. Nikt mi go nigdy nie zadał. Być może, bo one zapytują. Ja nie daję odpowiedzi. Zwłaszcza w tym ostatnim filmie nie dałem chyba żadnej odpowiedzi. Wsadziłem kij w mrowisko z dziesięć razy. A filozofia bierze się z zapatrzenia, z zamyślenia, z zapytania. Więc w tym sensie – tak. Natomiast nie przeceniałbym słowa „filozofia” jako niezwykłego, mądrego, wspaniałego. To jest raczej proste słowo, które opisuje akt zdziwienia, akt zaciekawienia i w tym sensie moje filmy są moim prywatnym zaciekawieniem tematu. Natomiast czy są to filmy fi-lo-zo-fi-czne, akcent kładąc i wymawiając, to oczywiście nie.

Tomasz Borys: Jak pisze się scenariusz ze Szczepanem Twardochem?

Jacek Borcuch: Bardzo trudno i ciężko. To tak, jakby dwóch malarzy malowało jeden obraz. Jeden chce użyć czerwieni, a drugi różu. Szczepan jest wyrazistym twórcą, erudycyjnym, bardzo dobrze dokumentuje swoje powieści. Ja przędę raczej cienką nicią, więc tutaj mieliśmy małe różnice. W pewnym momencie Szczepan wrócił do „Króla”, bo musiał go dokończyć i odnieść do wydawnictwa. Scenariusz dokańczałem sam. Ale to było bardzo ciekawe doświadczenie. Taka jest zawsze współpraca z kimś, kogo się ceni – a ja Szczepana bardzo cenię. To jest wybitny pisarz. Jeśli cokolwiek z literatury współczesnej zostanie w przyszłości, to myślę, że Szczepan będzie jednym z pisarzy, którzy przetrwają w historii polskiej literatury.

Tomasz Borys: Na swoje filmy zawsze każe Pan czekać widzom dobrych kilka lat. Ostatni Pana film, „Nieulotne”, miał premierę w 2013 roku. Skąd taki rytm pracy?

Jacek Borcuch: To akurat nie było zaplanowane. Zaraz po „Nieulotne” zająłem się „Morfiną” Twardocha. Pisałem z Twardochem, pracował też z nami Łukasz Orbitowski, a w późniejszej fazie dołączył Jakub Żulczyk. Wydawało nam się, że mamy „dream team”. Ale nie udała nam się ta praca. Trzy lata poszły na marne. Producent nie dźwignął tej produkcji. Byliśmy strasznie poirytowani tą całą sytuacją, bo to całe trzy lata zmarnowane. Tak, jakbyśmy studiowali coś przez trzy lata i nagle ktoś nam mówi: „Won, do widzenia” i wysadza budynek w powietrze. A to była ostatnia uczelnia świata, no bo tak to można się przenieść. Ja nie mogłem się przenieść, „Morfina” jest jedna. W związku z tym, te lata poszły do kosza na śmieci. Wtedy zabrałem Szczepana w podróż do Włoszech, do moich przyjaciół, z myślą, że się przewietrzymy i może przyjdzie nam do głowy coś dobrego. I tam się narodził koncept. Na razie tylko koncept, bo to była niedługa podróż, około trzech tygodni, czy miesiąca. Zrodził się koncept i powstało kilka stron. Tak więc ta przerwa wynika z tego, że nie udało się zrobić „Morfiny”. Ja mam rytm trzy-czteroletni. Teraz minęło aż siedem lat. Gruba przesada i sam byłem już bardzo głodny kolejnego filmu.

Tomasz Borys: A czego możemy spodziewać się w bliższej i dalszej przyszłości?

Jacek Borcuch: Też chciałbym wiedzieć. Różne rzeczy chodzą mi po głowie. Z tego, co dzisiaj mogę powiedzieć, bo boję się o tym mówić (o „Morfinie” często opowiadałem na prawo i lewo, i nic z tego nie wyszło) chodzą mi po głowie różne historie. Jedną chciałbym zrobić w Argentynie w latach 50. ubiegłego wieku. Mam historię francuską, która się dzieje w 40. roku, na południu Francji. Piszę serial science-fiction – wydaje mi się, że w tej części Europy nikt jeszcze czegoś takiego nie zrobił. I nie wiem, co z tego wypali. To nie moje chęci decydują, ale czy uda mi się zarazić drugą osobę. Czasem się nie da. A wtedy i trzeciej nie można. W związku z tym, nauczyłem się pracować nad kilkoma projektami naraz. Pewna stara montażystka powiedziała mi kiedyś, żeby nigdy nie pracować nad jednym projektem. Bo spędza się lata – tak jak ja nad „Morfiną – a później coś się dzieje i człowiek jest załamany. Nie chce mu się nic, obraża się na siebie i ludzi - więc ja, wiedząc to już i nie chcąc się na nikogo obrażać, próbuję sobie projektować różne rzeczy. Zobaczymy, co będzie.

Rozmawiał: Tomasz Borys

Text author
Tomasz Borys
Picture author
fot. Wojtek Grabowski