Image
fot. kadr z filmu

Jako feel - good movie, ,,Green Book” jest niekwestionowanym mistrzem w swojej kategorii. Choć tematyka, którą bierze na warsztat, wydaje się nie tyle newralgiczna, co dość zdradliwa, biorąc pod uwagę, jak często spycha nawet doświadczonych twórców w otchłań nadmiernego patosu, czy niewybrednego humoru, Peter Farrelly zręcznie wymyka się jej pułapkom, zachowując balans od początku do końca.

Odsuwając na bok wszelkie przytyki na temat politycznej poprawności czy prób przypodobania się Akademi, trzeba przyznać, że spod rąk Farrelly’ego wyszedł film mądry, wyważony, i, przede wszystkim, niezwykle uroczy. Clou tego uroku jest oczywiście aktorski duet Mortensen - Ali. Jako, że ,,Green Book” jest typowym filmem drogi, spędzamy z bohaterami sporo czasu, zamknięci we wnętrzu błękitnego cadillaca, jednak wycieczka nie nuży ani przez chwilę. Dobrze dobrana para to podstawa tego typu scenariuszy, o czym znakomicie wiedział Farrelly, dokonując selekcji odtwórców głównych ról. Zdaje się, że Vallelonga i Shelley na stałe dołączą do panteonu kultowych duetów road movies, wśród których znajdziemy Thelmę i Louise, Bonnie i Clyde’a, Lulę i Sailora, czy panią Daisy i Hoke’a Colburna. Do perypetii ostatniej wymienionej dwójki film Farelly’ego zresztą silnie nawiązuje, a ogrom pozytywnych reakcji dowodzi, że formuła, która trzy dekady wcześniej przyniosła Bruce’owi Beresfordowi deszcz Oscarów, wciąż chwyta publiczność za serce.

Film opowiada opartą na faktach historię przyjaźni szanowanego czarnoskórego pianisty i jego kierowcy, włoskiego imigranta o prostym usposobieniu. Gdy na parę miesięcy zamyka się klub, w którym Tony Vallelonga pracuje jako bramkarz, a właściwie ,,człowiek od wszystkiego”, trudniący się rozwiązywaniem konfliktów, doktor Shelley proponuje mu posadę kierowcy podczas trasy koncertowej po głębokim Południu. Shelley, otaczający się pięknymi przedmiotami, nieskazitelnie ubrany ekscentryk, wszechstronnie wykształcony w dziedzinie muzyki i filozofii, rusza w podróż z motywowanym kłopotami finansowymi Vallelongą, pełnym rasowych uprzedzeń żartownisiem, miłośnikiem zakładów i smażonego kurczaka. Zatrzymując się w kolejnych miastach, skazani na własne towarzystwo, mężczyźni stopniowo nawiązują więź i weryfikują swoje dotychczasowe poglądy, zderzając się jednocześnie z sytuacjami, które w ich rodzinnym stanie nie mogłyby się zdarzyć. Towarzyszy im tytułowa książka - przewodnik dla podróżujących Afroamerykanów - mająca pomóc im w uniknięciu kłopotów w trasie.

,,Green Book” nie tylko nawiązuje do wzorcowego hollywoodzkiego filmu familijnego lat dziewięćdziesiątych, ale sam zdaje się być obrazem z minionej epoki, pełnej ciepłych opowieści o uniwersalnym wymiarze, podkreślających moc przyjaźni i doprawionych szczyptą nienachalnego dydaktyzmu. Twórcy z żelazną konsekwencją zachowują balans; nie ma w filmie złych i dobrych, a śmiech i wzruszenie serwowane są widzowi w zbliżonych dawkach. Brzmi to dość zachowawczo, i w istocie, Farrely’ego nie sposób chwalić za nowatorstwo. Jednak ,,Green Book” nie jest filmem letnim z dwóch powodów: jego scenariusz został dopracowany w najmniejszym szczególe, a Viggo Mortensen wspiął się w nim na wyżyny aktorskiej wirtuozerii. Aktor, wcielając się w rolę, która wymagała od niego sporej fizycznej metamorfozy, właściwie stał się Vallelongą - prostym, bezpośrednim imigrantem z Włoch o nieograniczonym apetycie i pojemnym sercu.

Zbalansowanej fabule towarzyszy gigantyczna - miejscami przesadzona - polaryzacja. I komizm, i wzruszenia wynikają w większości z antagonistycznych postaw i zachowań głównych bohaterów i światów, w których funkcjonują. Farrelly nie patyczkuje się, kontrastując postaci do granic absurdu, co jednak komponuje się z podzielonym krajobrazem przemierzanej przez bohaterów Ameryki - tolerancyjnej Północy i konserwatywnego Południa, które jeszcze długo po zniesieniu segregacji rasowej będzie otwarcie dyskryminowało Afroamerykanów. Absurdalne są sytuacje, które spotykają doktora Shelleya w Indianie, Kentucky czy Karolinie, gdzie, mimo statusu gwiazdy, odmawia mu się możliwości zasiadania do stołu z białymi współpracownikami i kierowcą. Puentowanie absurdu humorem jeszcze bardziej go podkreśla, co sprawia, że ,,Green Book”, poza opowiastką o przyjaźni ponad podziałami, jest również całkiem wnikliwym studium nonsensu rasowej segregacji w Ameryce. Sukces filmu dowodzi, że istnieje duże zapotrzebowanie na taką opowieść, zwłaszcza w podzielonych, ponownie radykalizujących się Stanach Zjednoczonych. Nawet jeśli wizja, przedstawiona w filmie Farrelly’ego jest utopijna, nie zmienia to faktu, że zostawia nas ze strzępkiem nadziei i - przede wszystkim - szerokim uśmiechem.

Magdalena Narewska