Image
fot. kadr z filmu

„Wilkołak”, drugi pełnometrażowy film Adriana Panka to film intrygujący i przerażający zarazem. Film znalazł się w Konkursie Głównym i jako jedyny polski film spośród dziesiątki, walczy o nagrodę główną. Adrian Panek opowiada, dlaczego „Wilkołak” nie jest jedynie opowieścią o dzieciach wyzwolonych z obozu koncentracyjnego.

Julia Smoleń: W „Wilkołaku” postholocaustowskie traumy ubrane są w formę baśni. Dlaczego zdecydował się Pan na taką wersje opowiadania tej historii?

Adrian Panek: Tak naprawdę, kiedy zastanawiałem się nad swoim drugim filmem, myślałem, że chciałbym, żeby to był film gatunkowy. Rozmawiałem z moim kolegą, aktorem Marcinem Czernikiem, który opowiadał mi o swoim dzieciństwie w latach 80. w Oświęcimiu. To był ciekawa historia o szczęśliwym dzieciństwie w cieniu traumy. Ale nie było w tym plotu, z którego można byłoby zrobić film. Więc to była taka historia, która mnie zainspirowała do tego, żeby opowiedzieć o dzieciach, które były w obozie koncentracyjnym. Pomyślałem sobie, że gatunek jest czymś co mogłoby opowiedzieć taką historię w interesujący sposób. Gatunek jest czymś takim jak baśń. To znaczy, baśń opowiadała o traumatycznych rzeczach, jak na przykład kanibalizm, w takiej zawoalowanej formie, bojąc się trochę pewnych rzeczy nazywać wprost, żeby ich nie przywołać. Baśń jest czymś ciekawym, a taką współczesną baśnią jest właśnie gatunek, więc stąd pomysł, żeby to był horror.

Z drugiej strony, ja nie potrafiłam potraktować tego filmu jako klasycznego horroru. Dla mnie to bardziej film ubrany w horror. A pan to jednak nazywa gatunkiem.

Mi się bardzo podoba określenie kino grozy, bo tak naprawdę ono trochę ucieka od takiej definicji, która jest związana z kinem gatunkowym, ale opowiada o pewnym przeżyciu terroru. Czy on jest bardziej związany z tym co się przydarzyło tym dzieciom w obozie, czy ze sposobem opowiadania tego filmu, to już jest kwestia interpretacji, tego kto się czego bardziej boi. Natomiast, taka etykietka mi bardziej odpowiada.

Zastanawiałam się, czy w „Wilkołaku” większym zagrożeniem były wilczury, czy może jednak największym zagrożeniem byli dla siebie sami bohaterowie, jak w tych momentach, kiedy okazywało się, że indywidualizm jest istotniejszy niż praca w grupie. Ma pan jakąś podpowiedź?

Tak naprawdę to wszystko zależy od tego kto się czego bardziej boi. Niektórzy bardziej boją się tych psów i wtedy to jest horror. Niektórzy boją się bardziej dzieci, czy tego bohatera, którego gra Kamil Polnisiak i wtedy to jest thriller. Natomiast, to jest indywidualna wrażliwość każdego i wydaje mi się, że jest tak, że film działa po prostu w widzu; w jego wyobraźni i emocjach. I tak naprawdę, film jest zawsze czymś innym dla kogoś innego. To wszystko zależy więc od tego jaką mamy wrażliwość, czego się boimy i czego oczekujemy. Wilczury okazują się być również słabe, zmęczone, wiecznie tresowane.

Zastanawiam się co pan chciał przez to powiedzieć. Czy nawiązywał pan do mas nazistowskich, bądź co bądź, marionetek pod dyktaturą Hitlera?

Marionetek?

Mam na myśli to, że oprawcy, czyli w tym przypadku naziści, też mogą być potraktowani jako ofiary systemu. Taki ślepy terror trochę, byciem wiecznie pod wpływem, niemożność wyjścia.

To ciekawe co pani mówi, bo kiedy Andrzej Wajda przeczytał ten scenariusz, powiedział mi, że właściwie te dzieci są niewinne, chociaż zachowują się w taki, a nie inny sposób; psy są niewinne, bo zostały wytresowane i nawet ci żołnierze, którzy gdzieś tam się pojawiali, są niewinni, bo oni wykonywali rozkazy. Jest tak oczywiście. Ale to co mi się wydało interesujące to to, że te psy przez dziesiątki, setki, tysiące lat były hodowane po to, by pomagać człowiekowi, by go nie atakować. A tutaj zostały przywrócone swojej pierwotnej naturze. Zostały wytresowane, by polować na więźniów, by ich zabijać, więc jakby to jest taka degeneracja tego kilkutysięczno letniego procesu, którzy przeprowadzali ludzie. A ciekawe jest również to, co zrobiono z językiem. Język też został cofnięty do takich prymitywnych komend, okrzyków i właściwie był narzędziem opresji, podobnie jak psy i ten cały system.

Jak wyglądała współpraca z tak młodymi aktorami? Dał im pan wcześniej lekcje historii?

To jest też ciekawe, bo ja na przykład nie przypominam sobie momentu, w którym po raz pierwszy dowiedziałem się o obozach koncentracyjnych. Wydaje mi się, że żyjemy w takim kraju, w którym ta wiedza jest taką podstawową. Nawet, jeżeli sobie tego nie uświadamiamy, nasze poczucie rzeczywistości, jakichś zagrożeń, nasze czarne poczucie humoru, wynika z tego, że zdajemy sobie sprawę, że rzeczywistość może być potworna. Ludzie mogą robić straszne rzeczy. Tym dzieciom też nie trzeba było tego tłumaczyć, miały już tę wiedzę.

Nawet te najmłodsze?

Tak. To znaczy, my nie graliśmy tej traumy w taki sposób, że opowiadaliśmy o obozie koncentracyjnym, staraliśmy się jakąś sytuację odtworzyć. Bardziej położyliśmy nacisk na bohaterów, na emocjach tych dzieci, na ich zachowaniu. A ponieważ casting też przeprowadzaliśmy w taki sposób, żeby znaleźć dzieciaki, które mają w sobie specyficzny charakter, jakiś rodzaj zrozumienia agresji, przemocy. Więc to nie było aż takie trudne, by im wszystko wytłumaczyć. Chociaż oczywiście, ze starszymi pracowaliśmy inaczej, niż z młodszymi. Matylda, która grała u nas miała wtedy bodajże 6 lat. Tak naprawdę myślała, że gra w filmie o elfach. Że jest strażniczką elfów, które żyją w tych lasach i nie może się odezwać, bo jeśli to zrobi to elfy zginą.

Oddalając się nieco, od pana filmu; tych opowieści, w kinie polskim, skupionych wokół drugiej wojny światowej jest bardzo dużo – twórcy wielokrotnie eksplorowali tematy powstańcze, czy właśnie  wątki związane z obozami koncentracyjnymi. Jest jeszcze coś do opowiedzenia na ten temat, czy polski film jest już przesycony tym tematem?

Być może tak jest i pewnie dlatego też nie interesowała mnie cała historia związana z wojną, ani nawet z obozem koncentracyjnym. Tak jak powiedziałem wcześniej, mi się wydało to takim ciekawym punktem startu do historii, by potraktować go jako gatunek. A ta sytuacja, która się wydarza w filmie, to jest też sytuacja związana z opowieścią bardziej o tym kim jesteśmy jako ludzie. W jaki sposób uciekliśmy ze świata natury; czy jako ludzie odwróciliśmy ten proces wzajemnego pożerania się i stworzyliśmy ten świat, w którym żyjemy? Więc to była dla mnie opowieść o roku zerowym. Cywilizacja i kultura się skończyła, a te dzieci próbują na nowo stać się ludźmi. To było dla mnie jak historia o pierwszych ludziach w dżungli, tylko, że opowiedziana w naszych realiach i o tych rzeczach, które my rozumiemy i które mamy w krwi.

„Wilkołak” jest pana drugim pełnometrażowym filmem. Czuje się pan wciąż debiutantem?

Mam takie poczucie, że do każdego filmu trzeba podchodzić jak do debiutu. Z dużo pokorą. Inny sposób się po prostu nie sprawdza. Nie ma mądrych w tym zawodzie, zawsze wszystko trzeba bardzo dobrze przemyśleć, żeby to się udało. Myślę, że nawet przy kolejnym filmie, będę się czuł jak debiutant.

Rozmawiała: Julia Smoleń