Czy film o śmierci tyrana i bezwzględnego mordercy może być zabawny? „Śmierć Stalina” w reżyserii Armando Iannucciego pokazuje, że jak najbardziej.
„Śmierć Stalina” to ironiczna i pełna przewrotnego humoru opowieść o ostatnich godzinach rosyjskiego przywódcy oraz walce o władzę, która rozpoczęła się natychmiast po jego śmierci. Jej tłem są czasy terroru i wynikający z nich wykrzywiony, surrealistyczny obraz rzeczywistości. Dlatego film można odebrać jako kontrowersyjny – bo jak masowe egzekucje, pozbawianie praw obywateli i życie w poczuciu zagrożenia mogą być śmieszne? Polska premiera „Śmierci Stalina” odbyła się podczas Gali Otwarcia 11. edycji Festiwalu Netia OFF CAMERA, ale film zdążył już wywołać zamieszanie w innych krajach. Najgłośniej było w Rosji, gdzie angielsko-francuska produkcja została nazwana „absolutnym paszkwilem” i wycofana z kin. - To próba przekonania nas, że nasz kraj jest okropny, nasz naród to idioci, a nasi rządzący to głupcy – grzmiała w mediach rosyjska parlamentarzystka Jelena Drapieko.
Rzeczywiście, Iannucci nie oszczędza radzieckich przywódców. Stalin, Chruszczow, Mołotow czy Beria to nieznające umiaru wulgarne opoje. W „Śmierci Stalina” wszyscy przeklinają na potęgę, opowiadają obsceniczne żarty, są w stanie przehandlować życie przyjaciela za przejście na kolejny szczebel w społecznej drabinie. W tym punkcie posłanka Drapieko ma poniekąd rację – żaden z bohaterów filmu nie wzbudza sympatii, żaden nie ma w sobie ani krztyny wrażliwości. Za to nie można odmówić im sprytu. Walka wierchuszki o władzę jest osią filmu i wątkiem pozwalającym wybrzmieć jego głównej myśli: nic nie jest trwałe, wszystko można stracić w chwili nieuwagi. A walka o utrzymanie pozycji, czasem dramatyczna, potrafi być komedią. Po powrocie z tęgich popijaw Chruszczow (w tej roli świetny Steve Buscemi) prosi żonę, żeby spisywała, które żarty rozbawiły Stalina, a które były nieudane. Po śmierci przywódcy, przyboczni chcą przenieść jego ciało – pozornie, by chronić godność zmarłego, a w rzeczywistości, by zaznaczyć swoją władzę. Ten, który ją przejmie, podczas niesienia trzyma głowę martwego Stalina.
Ale rzeczywistość stalinowskiego terroru rozgrywa się też poza podmoskiewską daczą, gdzie rezyduje wierchuszka. To drugorzędni lekarze (pierwszorzędni są w gułagach) zbierani z ulicy na błyskawiczne konsylium wokół martwego przywódcy. To też syn, niczym niesławny Pawlik Morozow wydający NKWD swojego ojca. To też chyba jedyna budząca cień sympatii postać, czyli posągowa pianistka Maria Judina (Olga Kurylenko, właścicielka jedynego w filmie właściwego do roli akcentu), która decyduje się w miarę możliwości zaprotestować przeciwko radzieckiej rzeczywistości. Sposób, w jaki część z tych scen została przedstawiona, istotnie może bawić, ale trudno w końcu powstrzymać dreszcz spowodowany myślą, że śmiejemy się z problemów, z którymi musieli się zmagać realni ludzie. I często płacili za to wysoką cenę.
Czarny humor to istotny, ale nie jedyny warty uwagi element opowieści Iannucciego. Ciekawie w „Śmierci Stalina” gra też estetyka. Monumentalne, szarawe budynki wybudowane w duchu socrealizmu kontrastują z miałkością charakterów swoich mieszkańców. Portrety współgrające z kolorytem epoki zamiast pokazywać wielkość przywódców, podkreślają ich miernotę i słabość. Myślę, że reżyser pozwala sobie nawet na ironiczny komentarz do mody na „rosyjskość” czy raczej wyobrażony obraz Rosji, rozpowszechniany w memach czy prześmiewczych tekstach. Być może humor Iannucciego obejmuje też widza, który dostaje taką Rosję, jakiej oczekiwał – na przykład w scenie, gdy sala koncertowa zostaje zapełniona przypadkowymi przechodniami. Większość mężczyzn ma na sobie wysokie futrzane czapy, kobiety mają na głowach chusteczki, a w rękach wiklinowe kosze z jedzeniem. Ten obraz nie odbiega od „memowego” wyobrażenia wschodniosłowiańskości.
Jednak wszelki absurd najlepiej pokazują rewelacyjne kreacje aktorskie. Trudno z całej palety fantastycznych ekranowych portretów wybrać tylko jeden, więc zdecydowałam się na trzy. Pierwszą kreacją na podium jest wspomniany już Steve Buscemi w roli Chruszczowa. Chruszczow jest najbardziej interesujący, bo zaskakuje. Początkowo zdaje się być nieco głupawym żartownisiem z pomidorem w kieszeni, by w miarę toku akcji zmienić się w zręcznego manipulatora, skazującego na śmierć przyjaciół w imię własnego awansu. Na kolejne wyróżnienie zasłużył Jason Isaacs jako chwacki dowódca Armii Czerwonej Żukow, którego pierwsze chwile na ekranie widzowie zapamiętają na długo. Miejsce trzecie zajmuje Paddy Considine, znany z drugoplanowych, acz zapadających w pamięć kreacji. I tu jest podobnie – brytyjski aktor wciela się w zestresowanego odpowiedzialnością pracownika Radia Moskwa. Jego Andriejew jest komiczny, ale nie przerysowany. Widza mogą bawić jego rozpaczliwe próby jak najlepszego wykonania powierzonego mu zadania, ale z drugiej strony wszyscy mają świadomość, że za niedopatrzenie zapłaci życiem.
I tu kryje się przewrotna siła „Śmierci Stalina”. Widzowie śmieją się ze spanikowanych bohaterów uciekających przed żołnierzami albo z nieporadnej postaci prowadzonej na śmierć i potykającej się o spuszczone spodnie – ale czy na pewno to rzeczywiście zabawne? W końcu trudno wyzbyć się myśli, że Iannucci opowiada o rzeczywistych osobach, które kiedyś żyły i próbowały przetrwać w socjalizmie. Niektórym się udało, inne skończyły tragicznie. Może więc śmiech, który oferuje reżyser to bardziej histeryczny chichot z pokręconej epoki, od której oddziela nas kilka dekad, a kpina z rządzących nią reguł pozwala nam zapomnieć o wszelkich skrzywieniach naszej rzeczywistości.
Joanna Barańska
Film pokazywany w sekcji PANORAMA zobaczysz jeszcze w niedzielę 29.04 i w poniedziałek 30.04 w Kinie Pod Baranami (Sala Niebieska; nd, 16:00; pn, 19:00).