Film Aleksandra Pietrzaka "Juliusz", z Wojciechem Mecwaldowskim i Janem Peszkiem w rolach głównych, na pierwszym pokazie w trakcie 12. Festiwalu Mastercard OFF CAMERA, został zapowiedziany przez twórców słowami: "Zrobiliśmy go po to, żebyście na półtorej godziny zapomnieli o swoich problemach." Salwy śmiechu wybuchające później na widowni - a była to prawdziwa kanonada! – są najlepszym dowodem, że się udało.
Po seansie zaś odbyło się Q&A z autorami, poprowadzone przez Kaję Klimek. Udział wzięli Aleksander Pietrzak – reżyser filmu, Wojciech Mecwaldowski, który wcielił się w tytułowego bohatera, Jan Peszek – odtwórca roli Ojca Juliusza, a także Radosław Drabik, producent.
Spotkanie rozpoczęło się od zajmującej historii samego scenariusza, który, jak się okazuje, rodził się nie tylko w bólach, ale też w bardzo niekonwencjonalny sposób, bo aż w pięciu różnych głowach. W tym dwóch należących do znanych stand-uperów: Abelarda Gizy i Kacpra Rucińskiego.
– Pomysł wyszedł od Gizy i Rucińskiego – opowiadał Pietrzak. – Na początku miał to być serial dla pewnej stacji, ale nie wyszło. Chłopaki zaczęli przepisywać to na film pełnometrażowy. Kiedy mieli już napisany kawałek, zaprosili mnie, żebym przeczytał. Bardzo mi się spodobało. Potem jeszcze przez rok pracowaliśmy nad tym scenariuszem w grupie. I dopiero zaczęły się zdjęcia.
Ale czy łatwo jest pogodzić gorący temperament artystów scenicznych z wymagającym niesłychanej precyzji zadaniem scenarzysty? Jak się okazuje – nie było to proste.
–Stand-uperzy ciągle chcą dawać czadu i mało dbają o dramaturgię – tłumaczył reżyser. – A nie jesteśmy na scenie. Skecze były świetne, ale my raczej ściągaliśmy to w dół i pracowaliśmy nad linią dramaturgiczną. Sitcomy robi się w ten sposób: mamy bohatera, który jest na przykład geniuszem, ale ma problem z kobietami. I ta postać nie może się zmienić przez dziesięć sezonów. Bo jeżeli tak się stanie, jeżeli nagle przestanie mieć problemy z kobietami, to przestanie być ciekawa. Z kolei w filmie bohaterowie powinni przechodzić łuk. Trzeba było wymyślić strukturę dramaturgiczną i nadać tej postaci pewną głębię.
Z całą pewnością to właśnie ów charakter – nieporadny Juliusz grany przez Wojciecha Mecwaldowskiego – był kluczowym punktem rozmowy. Jak trafnie podsumował go producent filmu, Radosław Drabik:
– Juliusz to bohater około czterdziestki, który uosabia nasze lokalne, polskie cechy. Boi się zrobić kolejny krok – ważny krok – a zamiast tego woli się gdzieś zaszyć. I przy tym, co również jest dla nas bardzo charakterystyczne, lubi wszystkim dawać rady. Sam nic nie robi, ale wszystkim daje rady.
Głos na temat swojej postaci zabrał oczywiście także Mecwaldowski:
– My lubimy śmiać się z siebie, ale po czasie. Często spotykam się z tym, że mój bohater jest podobny do Adasia Miauczyńskiego. Opowiedziałem kiedyś Markowi [Koterskiemu – przyp. red.] o swoich przypadłościach Miauczyńskiego: sam należę do ludzi którzy są bardzo „poukładani w swoim niepoukładaniu”. I też czasem mam z tym problem, że siadam, przykręcam kurki, sprawdzam po dziesięć razy wszystko. Marek mi powiedział: „Wojtku, nas są miliony.” Wydaje mi się, że Juliusz jest jednym z takich ludzi, którzy są bardzo nieporadni i wychodzą śmiesznie, ale nas też spotykają podobne sytuacje. Tylko my się wtedy nie śmiejemy. Śmiejemy się po czasie.
Zdecydowanie największe ożywienie zapanowało po wyznaniu Jana Peszka, który powiedział, że tak naprawdę nigdy nie przeczytał scenariusza do końca:
– Otrzymałem propozycję roli jako bardzo zapracowany emeryt. Nie bardzo miałem czas na przeczytanie stu-stronicowego scenariusza. Uprzedziłem lojalnie, że przeczytam po prostu moje sceny. Przy pierwszym kontakcie z tekstem staram się kierować tylko intuicją: czy to mi się zgadza, czy nie zgadza? Tutaj wszystko się zgadzało. Więc dalej nie dyskutowałem i lojalnie oświadczyłem reżyserowi, że to mi się szalenie podoba.
O pracy ze słynnym aktorem opowiedział odtwórca roli Juliusza:
- Dla mnie, jako dla człowieka, który zobaczył człowieka, którego bardzo ceni i szanuje jako aktora, spotkanie z nim było wielkim zaszczytem. Ale strach, który mnie obleciał, był bardziej mobilizujący, niż paraliżujący. Bardzo się cieszę, że tak nas dobrali i powstał bardzo mądry film.
Na koniec dyskusja podryfowała w stronę zasadniczego pytania: jakim filmem w ogóle „Juliusz” jest? Nie sposób przecież odmówić tej beczce miodu, że ma w sobie dużą łyżkę dziegciu.
– Nigdy nie chciałbym nakręcić tylko dramatu i nigdy nie chciałbym nakręcić tylko komedii – z powagą stwierdził reżyser. – Pojedyncze gatunki mnie nie interesują. Tym, co mnie interesuje, jest opowiadanie historii na ważny temat, ale w sposób lekki i przyjemny, w którym pewnych rzeczy nie mówimy ludziom dosłownie. One tylko przemykają.
Trudno nie przyznać, że najnowszy film Aleksandra Pietrzaka jest dla tego credo najlepszą realizacją.
Tomasz Borys