Umowna zabawa w kotka i myszkę, jaką od lat aranżuje się na salach kinowych, chyba nigdy się nam nie znudzi. A gdy kotem jest sam Roman Polański, to myszy harcują – tak na ekranie, jak i przed nim. Nie dajcie się zwieść tytułowi – o planie wydarzeń i rozdziale prawdy od tego, co tylko ją udaje, decydujecie tu właśnie wy!
„Prawdziwa historia” to z pozoru prosta opowieść o przyjaźni dwóch kobiet, zarabiających na życie pisaniem. Jedna z nich to wzięta autorka bestsellerowej powieści, druga zaś zajmuje się ghostwritingiem. Pojawia się znikąd i błyskawicznie nawiązuje z Delphine silną więź, która szybko zaczyna przeradzać się w toskyczne uzależnienie. Niepostrzeżenie stajemy się podglądaczami obsesji, a zarazem nieczystej rozgrywki, jaka rodzi się w cianych przestrzeniach między dwoma kobietami. Słowem kluczem może się tu okazać właśnie nieprzypadkowe ghost, jednak nowy film Romana Polańskiego oferuje coś więcej niż śledztwo rodem z „Szóstego zmysłu” (1999) i jemu podobnych produkcji. Zapewne spora w tym zasługa Oliviera Assayasa, z którym reżyser wspólnie pracował nad scenariuszem opartym na książce Delphine de Vigan. Francuski artysta to twórca zupełnie nietuzinkowy, a jego wyjątkowa wrażliwość odcisnęła wyraźne piętno na ostatecznym kształcie tej historii. W wielu miejscach prześwitują tu zalążki paranoi podobnej do tej, jaką dręczył nas w nagrodzonym za reżyserię w Cannes „Personal Shopper” (2016).
„Prawdziwa historia” to jednak niezaprzeczalnie dzieło Romana Polańskiego, gdzie porozrzucane są rozmaite tropy charakterystyczne dla jego bogatej filmografii. Wątek sobowtórowości i dekonstrukcyjnego wpływu jednostki na siebie samą to temat stały u polskiego reżysera. Z podobną problematyką mierzył się wszak już choćby w porażającym swą klaustrofobiczną atmosferą „Wstręcie” (1965) czy w narzucającym widzowi mroczną psychozę „Lokatorze” (1976). Portret profesji pisarza, na dodatek tkwiącego w kryzysie twórczym, który tym razem kreśli na naszych oczach Polański, każe podejrzewać, że egzystencja w tym zawodzie to istny koszmar (niekoniecznie) na jawie. Niekoniecznie, bo choć sceny sennych imaginacji głównej bohaterki nieco rażą, to wszak w iście Freudowski sposób próbują oddać towarzyszące jej lęki. Oddech psychoanalizy widz czuje jednak na plecach przez cały seans i absolutnie nie może być tu mowy o jakiejś zadyszce.
Demoniczna uroda obu pań, zaskakująco podobnych do siebie w tym filmie, dodatkowo uwydatnia doskonałość tego duetu aktorskiego. Eva Green po raz kolejny przekonuje, że została wprost stworzona do grania ról w typie nieprzyzwoicie pięknej diablicy o zabójczym spojrzeniu i piekielnej charyzmie. Widzieliśmy ją już w takim wydaniu jako Vanessę Ives w serialu „Dom grozy” (2014-206), Vesper Lynd w „Casino Royale” (2006) czy Avę Lord w „Sin City: Damulka warta grzechu” (2014), który to film podobno zainspirował Polańskiego do zaproponowania jej tej roli. Trudno sobie zatem wyobrazić bardziej adekwatną partnerkę dla dającej niemniej imponujący popis aktorskiego warsztatu Emmanuelle Seigner.
Roman Polański przyzwyczaił nas do tego, że w jego opowieściach napięcie, z początku ledwie wyczuwalne, z każdą kolejną minutą urasta do rangi niepowstrzymanej lawiny. W „Prawdziwej historii” jest nieco inaczej. Instynktownie czujemy, że z bohaterką Evy Green jest coś nie tak, że stwarza ona coraz większe zagrożenie dla Delphine granej przez Seigner, jednak suspens spod znaku Alfreda Hitchcocka tutaj nie nadchodzi. Temperatura tego filmu, miast w budowaniu napięcia, wybrzmiewa w relacji dwóch kobiet, wzajemnie karmiących się sobą i rozpalających wciąż intensyfikującą się obsesję. Niezaprzeczalnym atutem tej opowieści w opowieści jest to, że każdy może rozpisać sobie tę ekranową układankę na własny użytek i dzięki temu dotrzeć do swojej własnej prawdy. O morderczym procesie twórczym, o toksycznych relacjach, w jakie nierzadko z lubością wchodzimy, wreszcie o perwersyjnej walce z samym sobą, który często jest najtrudniejszym przeciwnikiem.
Monika Żelazko