Image
fot. kadr z filmu

Trójkąt to figura stara jak świat i równie długo jak on stanowi pole dla ludzkich relacji. Czasem znaczą je wierzchołki, czasem zwykłe punkty, a czasem niewyraźne odbicia depresji na mapie uczuć. Wszystkie z nich znajdziemy w „Faworycie”, w której walka o szczyt to prawdziwe Himalaje hochsztaplerstwa, cynizmu, manipulacji, ale i namiętności.

Rzecz dzieje się w XVIII wieku na angielskim dworze, pozostającym pod rządami królowej Anny. Tak naprawdę sprawuje je jednak lady Sarah, prawa ręka, osobista służąca, przyjaciółka, a także kochanka schorowanej władczyni. Układ ten zaburza przybycie Abigail, która szybko odnajduje się w sieci dworskich intryg i bynajmniej nie zamierza spędzić reszty życia opatrując poparzenia po żrącym ługu, jakim póki co szoruje zamkowe posadzki. Emma Stone, Rachel Weisz i Olivia Colman – w tej kolejności – dają widowiskowy popis swych umiejętności aktorskich.

Yorgos Lanthimos zdążył już przyzwyczaić kinomanów do swoich absolutnie niepowtarzalnych konceptów, przydających jego filmom szczególnej niezwykłości. Psychopatyczni rodzice, którzy izolują swoje dzieci od świata zewnętrznego i zaszczepiają im własny obraz rzeczywistości, gdzie kotki są krwiożerczymi bestiami, a telefon to zwykła solniczka? Proszę bardzo! Firma, której pracownicy udają bliskich zmarłych swoich klientów, by pomóc im przeboleć stratę? Ależ tak! Antyutopia, w której bycie singlem jest karane zamianą w zwierzę? Jest i ona! Innym znakiem rozpoznawczym Greka stało się ponadto bezkompromisowe podejście do ukazywania rozmaitych form przemocy. Oglądając nowy film twórcy „Lobstera” (2015), ma się wrażenie, że o ile w kwestii operowania tą drugą kategorią ostrze reżysera tylko nieznacznie się stępiło, tak w pierwszym przywołanym przez mnie aspekcie – autorski pazur został po prostu krótko przycięty. W zestawieniu z wyszarpanym beznamiętnie „Kłem” (2009) czy z dokonanym z zimną krwią „Zabiciem świętego jelenia” (2017), „Faworyta” wydaje się najbardziej przystępnym dziełem Lanthimosa, pozbawionym prawie zupełnie typowych dla niego dziwaczności i efektu obcości, które dotąd budowały jego kino. Paradoksalnie, jest przy tym być może najlepszym, najgłębszym portretem ludzkiej natury w całej jego filmografii.

Ów scenariusz, jak na Lanthimosa, dość normatywny (może poza szybko dominującym relacje trzech pań wątkiem LGBT), osadzony na dodatek w realiach kina kostiumowego, mógł wydawać się niewypałem. Siła tej historii tkwi jednak w jej autentyczności – koronkowe szaty i barokowe peruki zostają tu ostatecznie zrzucone, a wówczas okazuje się, że pod nimi kryją się ludzie z krwi i kości, walcząćy o swój byt wszelkimi dostępnymi sposobami. W tym świetle „Faworyta” to właściwie, pod wieloma względami, feministyczna wersja „Barry’ego Lyndona” (1975) Stanleya Kubricka. Na poziomie audiowizualnym oba dzieła stanowią list miłosny wysłany epoce. W arcydziele z lat 70. dworski przepych komnat i ogrodów oraz blichtr aystokratycznych stylizacji bohaterów zapiera dech w piersiach. Tutaj (choć ukazane z nieco mniejszym rozmachem, ale wciąż przeszywające) wrażenie potęgi barokowych wnętrz przenika się z poczuciem osaczenia przez nie. Efekt ten udało się wyzyskać głównie dzięki szczególnemu kadrowaniu – mnóstwo scen w „Faworycie” podglądamy z żabiej perspektywy lub przez tzw. „rybie oko”. Tym, co jednak najsilniej spaja ze sobą te dwa filmy jest zmyślnie poprowadzona fabuła, odsyłająca do schematu powieści łotrzykowskiej. „Barry Lyndon” jest wprost adaptacją jednej z nich, a jej tytułowy bohater, wywodzący się z niższych warstw społecznych, postanawia dołączyć do tych najwyższych – oczywiście, drogą występku wszelkiej maści. Koniec końców wszystkie jego knowania obracają się przeciwko niemu. Jego upadek odbywa się między kolejnym kieliszkiem wina wzniesionym na kolejnej orgii a następnej zdradzie małżeńskiej. Lanthimos ukazuje nam Abigail w bliźniaczych wręcz sytuacjach. Czy zatem warto było szaleć tak, aż do bólu?

Im bliżej do finału, tym bardziej wydaje się, że uczennica przerosła mistrzynię – ale czy na pewno? W końcu, jak słusznie zauważa bohaterka Weisz, grały o zupełnie inną stawkę. Cóż, lata lecą, epoki przemijają, wystawne suknie ustępują małym czarnym, a trupio biały puder filtrom na Instagramie. Pewne rzeczy jednak wciąż się nie zmieniają. Nadal okazuje się, że pożądanie to być może najsilniejsze paliwo do ludzkich działań. Trzeba tylko uważać z tą benzyną, bo władza bywa bardziej łatwopalna od miłości.

Monika Żelazko