Polska premiera ,,Kłamstewka” zbiegła się z trudnym dla Chin momentem, gdy kolejne miasta izoluje się od kontaktu ze światem zewnętrznym, a spirala dezinformacji nakręca się do granic absurdu. To, co jednych prowokuje do gromadzienia zapasów maseczek chirurgicznych, dla innych stanowi pretekst do zamanifestowania kulturowej wyższości. Nie pomaga tutaj stopień nieprzystawalności chińskiej tradycji do zachodnich wzorców. O tym, jak łatwo uznać te, w których zostaliśmy wychowani, za arbitralne, przekonuje seans ,,Kłamstewka” – ubiegłorocznego sundance’owego pupilka, który niespodziewanie wkradł się na szczyt amerykańskiego box-office’u.
Zderzenie Wschodu i Zachodu to kanwa tej ciepłej, rodzinnej opowieści, którą snuje Lulu Wang, opierając się w głównej mierze na własnych doświadczeniach. O ile sam motyw został wielokrotnie przerobiony w kinie, reżyserce udaje się uniknąć pułapek, w które często wpadają twórcy porywający się na portretowanie pojedynku kultur z dwóch przeciwległych biegunów. Wang wprowadza humor ale stroni od naigrywania się; przybliża widzom obce zwyczaje, lecz unika etnologicznego tonu, tak często sprowadzającego wielowymiarowe tradycje do wartej zanotowania ciekawostki.
Jej Chiny to nie kraina puszczanych do nieba lampionów i mądrości przodków, ale daleko im również do pozbawionego nadziei, zasnutego smogiem miejsca w wizji Hu Bo. Podejście reżyserki do tytułowego kłamstewka także wymyka się schematom, bo nie ulega ona pokusie wzięcia jednej ze stron, a zręcznie zaprasza do dyskusji. Gra na dwa fronty? Raczej szeroka perspektywa, sprawiająca, że film nie nosi znamion moralitetu, zachęcając do głębokiego, wielokontekstowego namysłu. Biorąc pod uwagę sytuację polityczną współczesnych Chin, można się pokusić o uznanie tego białego kłamstwa za metaforę zbiorowej ułudy, w jaką wtłaczani są zniewoleni opresyjnym systemem mieszkańcy kraju. To jednak tylko jedno z możliwych odczytań, co stanowi o sile filmu.
Rodzinne big little lie z początku może zbulwersować wychowanych w skrajnie indywidualistycznych społeczeństwach mieszkańców Zachodu. Podobnie dzieje się z Billie – główną bohaterką, zmagającą się z trudnościami natury ekonomicznej nowojorską artystką, która przeprowadziła się do Stanów z rodzicami jako kilkuletnia dziewczynka, a dziś, jako trzydziestolatkę, z Chinami (pozornie) niewiele ją łączy. Gdy dowiaduje się, że rodzina nie zamierza poinformować śmiertelnie chorej babci o diagnozie, reaguje – delikatnie mówiąc – dość gwałtownie.
Zorganizowana pod pretekstem ślubu kuzyna podróż familii do Chin, będąca w rzeczywistości pożegnaniem z nestorką rodu, z początku jest dla Billie polem walki. Nie zgadza się ona bowiem z decyzją rodziny, uznającej że takie rozwiązanie będzie dla babci najlepsze. Ta z resztą nie jest wyjątkiem od reguły – jak dowiadujemy się wkrótce, zatajanie przed chorym bliskim faktu terminalności choroby stanowi wśród Chińczyków powszechną praktykę. Jest to nie tylko wyraz pragnienia uczynienia ostatnich chwil ukochanej osoby lżejszymi, ale i przekorny akt nadziei – bo, jak słyszymy od jednego z przybyłych na upozorowany ślub członków rodziny, to nie choroba zabija, a strach przed nią. Dla Billie to żaden argument – ale, analogicznie, jej apele do moralności, a nawet poddawanie w wątpliwość legalności tego rodzaju procederu nie robią na nikim wrażenia. To, co dla przedstawicielki zachodniej kultury jest odebraniem bliskiej osobie elementarnego prawa do decydowania o sobie, dla jej krewnych stanowi akt miłości, jakim jest dźwiganie cudzego emocjonalnego ciężaru.
Moralny dylemat w ciekawy sposób splata się tutaj z rozważaniami na temat przyczyn i skutków emigracji. Wang zderza ze sobą wyobrażone i rzeczywiste realia Ameryki i Chin, obnażane w rozmowach familii, zgromadzonej w komplecie po raz pierwszy od kilku dekad. Dla wielu ta warstwa historii okaże się zdecydowanie bardziej interesująca – zwłaszcza, jeśli sami mają w swojej przeszłości dłuższy emigracyjny epizod. Granice między asymilacją a wyrzeczeniem się własnej kultury czy poczucie przynależności to tylko niektóre z ważnych tematów, które Lulu Wang bierze na warsztat, zderzając Wschód z Zachodem. Zwraca przy tym szczególną uwagę na apekt językowy i jego asymilacyjne konotacje, obnażając, jak łatwo lingwistyczna (nie)sprawność staje się dla nas zwodniczo tożsama (braku)inteligencji. I chociaż tego rodzaju rozważania nie są niczym nowym, w wykonaniu reżyserki całość nabiera zaskakujących rumieńców.
Może to forma tego komediodramatu sprawia, że wyróżnia się on na tle produkcji hołubionych w Park City. Sundance’owa estetyka przebija tutaj w krajobrazach, paradoksalnie mających z nią niewiele wspólnego. Betonowe wieżowce, pastelowe sale ślubne z karton gipsu, fasadowy luksus i szare niebo – wszystko to stanowi tło dla rodzinnych potyczek. W samym zestawieniu pretekstu i prawdziwego powodu wizyty rodziny w Chinach ujawnia się groteskowy rys. Dodając do tego mistrzowsko wygraną na półtonach rolę Akwafiny i równie dobre występy aktorów wcielających się w jej chińskich krewnych, otrzymujemy angażującą słodko-gorzką opowieść, którą można interpretować przez pryzmat polityki i historii. Niemniej warto zaznaczyć, że jako traktat o różnicach w pojmowaniu miłości i związanych z nią obowiązków, film również broni się znakomicie.
Magdalena Narewska