Image
123

Podczas ostatnich dwunastu miesięcy w kinie działo się sporo. Byliśmy świadkami powrotów wielkich mistrzów i niebywałych popisów aktorskich. Okazało się też, że niedaleko pada poprawczak od zakrystii i obskurna piwnica od drogiej willi. Zobaczcie więc, co musicie zobaczyć, jeśli jeszcze nie zobaczyliście*!

#"Faworyta"

W najnowszym kostiumowym dziele Yorgosa Lanthimosa walka o szczyt to prawdziwe Himalaje hochsztaplerstwa, cynizmu, manipulacji, ale i namiętności. W zestawieniu z wyszarpanym beznamiętnie „Kłem” (2009) czy z dokonanym z zimną krwią „Zabiciem świętego jelenia” (2017), „Faworyta” wydaje się najbardziej przystępnym dziełem Greka, pozbawionym prawie zupełnie typowych dla niego dziwaczności i efektu obcości, które dotąd budowały jego kino. Paradoksalnie, jest przy tym być może najlepszym, najgłębszym portretem ludzkiej natury w całej jego filmografii. Siła tej historii tkwi jednak w jej autentyczności – koronkowe szaty i barokowe peruki zostają tu ostatecznie zrzucone, a wówczas okazuje się, że pod nimi kryją się ludzie z krwi i kości, walczący o swój byt wszelkimi dostępnymi sposobami. W tym świetle „Faworyta” to właściwie, pod wieloma względami, feministyczna wersja „Barry’ego Lyndona” (1975) Stanleya Kubricka. Emma Stone, Rachel Weisz i Olivia Colman – w tej kolejności – dają widowiskowy popis swych umiejętności aktorskich.

#"To my"

To już pewne - Jordan Peele, nagrodzony wcześniej Oscarem za scenariusz do filmu „Uciekaj!” (2017), umie straszyć. Jego dotychczasowe dwa dzieła to mocne społeczne satyry odświeżające gatunek horroru, nasączone przy tym solidną dawką przemocy, której towarzyszy świetny zmysł komediowy. W „Us” znów zastawił na widza misternie zbudowaną pułapkę paranoi, tkaną jednak tym razem na rejestrach home invasion. Z pozoru zwyczajna rodzina, małżeństwo z dwójką dzieci, spędza wakacje w domku przy plaży. Pewnej nocy odwiedzają ich nieproszeni goście, którzy bynajmniej nie wpadli na herbatkę, a żeby obłędowi stało się zadość – wyglądają zupełnie tak samo jak gospodarze wieczoru. Oto tarantinowskie z ducha Funny Games z własnymi cieniami!

#"Pewnego razu... w Hollywood"

Apropos - Quentin Tarantino... i tyle właściwie wystarczy, by film stał się produkcją roku! Dziewiąty tytuł w dorobku autora kultowego „Pulp Fiction” (1994) miał być historią gangu Charlesa Mansona, który odpowiada między innymi za śmierć Sharon Tate, żony Romana Polańskiego. Miał, bo Tarantino jak zwykle zakpił sobie z oczekiwań widowni i przedstawił alternatywne koleje zbrodni, kreśląc przy tym niezwykły fresk ku chwale Fabryki Snów, a także nurtu francuskiej Nowej Fali. Leonardo DiCaprio jako użalający się nad sobą aktor(zyna) jednej roli? Takie rzeczy tylko u Quentina! Polski akcent filmu znalazł swoje przedłużenie w postaci naszego rodzimego aktora, Rafała Zawieruchy, do roli wcielił się w reżysera „Pianisty” (2002).

#"Ból i blask"

Fiesta, jaką wyprawia w kinie najsłynniejszy hiszpański reżyser, trwa już 45 lat. "Ból i blask" to zwieńczenie nieregularnej trylogii Almodovara**, której głównymi tematami są pragnienia oraz zjawisko filmowej fikcji. Głównym bohaterem trzeciej opowieści jest Salvador Mallo - reżyser, który, będąc u schyłku swej kariery, przeżywa tęsknotę za jej początkami oraz bezpowrotnie utraconą miłością. Trudno nie dopatrzyć się w tym zarysie fabuły analogii do kultowego dzieła "Osiem i pół" (1963) Felliniego, ale i do momentu, w którym znajduje się obecnie sam autor filmu. Aktorski popis Antonio Banderasa (czyżby szykował się Oscar?) dopełnia maestrii tego być może najbardziej osobistego dzieła w karierze Hiszpana. **Dotychczas składały się na nią "Prawo pożądania" (1987) oraz "Złe wychowanie" (2004).

#"Parasite"

„Złodziejaszki” (2018) zwiedzają „The Square” (2018), czyli sprawdzony przepis na Złotą Palmę po raz trzeci! Joon-ho Bong nakręcił przejmujący w wymowie, a przy tym plujący co i rusz czarnym humorem ruchomy obraz naszych czasów. I nie dzieje się on tylko w Korei, bo wszędzie i codziennie bogaci szydzą z biedniejszych, a ci zazdroszczą tamtym. Koncept użyty w „Parasite” jest godny wyobraźni wymienionego już w tym zestawieniu Lanthimosa, specjalisty od fabuł „dziwnych”, dlatego im mniej wiadomo na starcie, tym lepiej.

#"Joker"

„Społeczeństwo jest niemiłe” – to stwierdzenie zaczerpnięte z prozy Doroty Masłowskiej doskonale sprawdza się także w świecie Gotham. Nagrodzony w Wenecji brawurowy film Todda Phillipsa znakomicie łączy w sobie wiwisekcję jednostki zdanej na łaskę tłumu i systemu z portretem psychopaty pierwszej wody. W mrocznym origin story, które zadaje kłam superbohaterskiemu karnawałowi, jaki znamy, tytułową rolę nemesis Batmana zagrał sam Joaquin Phoenix. Aktor sporo stracił na wadze, ale na szczęście nie na charyzmie. Jack Nicholson może już iść zmywać białą farbę z twarzy, legenda Heatha Ledgera jest zagrożona, a Jared Leto powinien uciekać szybciej i dalej niż w 30 sekund na Marsa – it’s so serious!

#"Boże ciało"

Polski kandydat do Oscara, który znalazł się już na ogłoszonej przez Akademię shortliście. We wspólnym dziele Jana Komasy i Mateusza Pacewicza co i rusz niemiłosiernie zderza się ze sobą sacrum i profanum, ekran kipi od pytań i konfliktów tragicznych, a w wątpliwość poddaje się cnoty nie tylko boskie. Emocjonalne kadzidło, którym zadymione są niemal wszystkie sceny historii o chłopaku, co udwał księdza, nie przesłania jednak dobrej nowiny wypływającej z tego obrazu. Bóg w tym filmie jest jeden, a imię jego Bartosz Bielenia. Na drugim planie, jako wariacja na temat Marii Magdaleny, czaruje Eliza Rycembel (słusznie nagrodzona na tegorocznym FFF w Gdyni) oraz znakomity jako „Pinczer” (lub wcielenie Judasza) Tomasz Ziętek. Zaprawdę, powiadam wam - kolejne lata w polskim kinie należeć będą do tej trójki.

#"Irlandczyk"

Roberto De Niro. Al Pacino. Joe Pesci. Harvey Keitel. Znów razem w jednym filmie! I to pod wodzą Martina Scorsesego, który zdecydowanie woli teraz tempo slow, czemu dał wyraz już w swoim poprzednim filmie („Milczenie”, 2016). Bez względu na ostateczny przebieg tego spotkania po latach, ów kameralny (choć nie w metrażu, jako że czas trwania to „zaledwie” 210 minut) rewers „Chłopców z ferajny” (1990) wypada obejrzeć. Najdroższa jak dotąd produkcja Netflixa powstała na kanwie książki Charlesa Brandta – „Słyszałem, że malujesz domy”. Zwrot ten w żargonie mafijnym oznacza po prostu zabijanie, konotowane tutaj z krwią rozbryzgującą się po ścianach. Znacznie większe wrażenie (a czasem i przerażenie) niż ta ostatnia wywołuje tutaj cyfrowe odmłodzenie weteranów kina gangsterskiego.

* Kolejność tytułów chronologiczna, według dat premier na polskich ekranach.

Monika Żelazko