Cienie przeszłości i nieprzepracowane traumy skłaniają młodą mistrzynię tańca do desperackich poszukiwań wsparcia i wspólnoty. Czy znajdzie ją w gronie izolujących się od świata fanatyków, do złudzenia przypominających bohaterów „Midsommar”?
Nastoletnia Mirjam wielokrotnie stawała na najwyższym stopniu podium, podczas prestiżowych zawodów tanecznych. Ubrana w skąpy, błyszczący się strój, pełen frędzli i cekinów, za każdym razem dawała niesamowity popis własnych umiejętności. Brokatowy świat muzyki, w którym przy okazji każdego konkursu zanurza się główna bohaterka norweskiego filmu „Disco”, kontrastuje z jej codziennością, zorganizowaną według reguł osobliwej wspólnoty religijnej, do której należy cała jej rodzina.
Żaden z tych dwóch światów nie jest dla bohaterki wystarczający, nie oferuje jej spełnienia i spokoju ducha. Źródłem przedłużającego się niepokoju jest mroczna sprawa z przeszłości – niejasna i przemilczana – która nie daje dziewczynie spokoju. Rozczarowana oporem matki, oferującej jej modlitwę zamiast szczerej rozmowy, Mirjam zaczyna coraz uważniej rozglądać się w poszukiwaniu nowej wspólnoty, która mogłaby jej zaoferować pocieszenie.
W opisach można przeczytać, że „Disco” to wiwisekcja religijnej wspólnoty. To prawda – choć nie do końca. Film norweskiej reżyserki Jorunn Myklebust Syversen jest portretem aż trzech osobliwych kościołów. Na czele pierwszego stoi wujek Mirjam – zapalony teleewangelista, którego cudownie uzdrawiające programy realizowane wśród przaśnej scenografii trącą myszką. Drugi – rodzinny kościół dziewczyny, w którym ze sceny przemawia jej charyzmatyczny i przystojny ojczym – z całych sił stara się być nowoczesny i młodzieżowy. Wiernych wita kawą podawaną w hipsterskim barze, biblijne cytaty przeplata muzyką elektroniczną i christian rockiem, a ofiarę na tacę zbiera za pomocą aplikacji. Trzecia wspólnota – ku której coraz śmielej skłania się główna bohaterka – wydaje się wyciszona i refleksyjna. Modlitwy i kazania odbywają się tu przy subtelnych dźwiękach muzyki chóralnej, a pieczę nad wiernymi sprawuje uśmiechnięte małżeństwo. Pozory lubią jednak mylić, a grupa, przy bliższym poznaniu, zaczyna coraz bardziej przypominać złowieszczych bohaterów horroru „Midsommar” Ariego Astera.
Najlepsze fragmenty „Disco” to sceny czysto obserwacyjne, wśród których wyróżniają się zwłaszcza kolejne konkursy tańca. Reżyserka – wzorem Krzysztofa Kieślowskiego – uważnie przygląda się tancerkom w różnym wieku, na różnych etapach kariery. Kamera łapie ich lęki i obawy, wyrażane przez ukradkowe spojrzenia i subtelną mimikę. Zdecydowanie gorzej wypada główna oś fabularna filmu. Mirjam jest bohaterką bierną, jej przemiana rozpływa się pomiędzy scenami, a energia nabrana w sekwencjach tanecznych szybko wytraca się pod wpływem zdecydowanie zbyt długich, natchnionych monologów poszczególnych liderów religijnych. Zdecydowanie najjaśniej w całym filmie świeci odtwórczyni głównej roli – młoda norweska aktorka Josefine Frida Pettersen – znana z serialu „Skam” (2015-2017). Pettersen to aktorski kameleon: w mgnieniu oka potrafi przeistoczyć się z żywiołowej królowej parkietu w wyciszoną i niewinną skandynawską madonnę. To dla niej warto zobaczyć „Disco”.