Image
Cats

Niedawne przypadki filmów „Koty” i „Doktor Dolittle” pokazują, że studia filmowe nie uczą się na błędach. Powielają metody działania, które prowadzą filmy na skraj katastrofy – i finansowej, i jakościowej.

Przełom 2019 i 2020 roku zastał wytwórnie filmowe w impasie. Studia wciąż powielają swoje błędy i nie są w stanie wypracować metody, która przyciągnęłaby widzów do kin. Przykładem na to są dwie niedawne premiery z wytwórni Universal Pictures: „Koty”, ekranizacja musicalu Andrew Lloyda Webbera oraz „Doktor Dolittle”, przeniesienie na ekran powieściowego klasyka dla dzieci. Obydwa filmy zostały bezlitośnie zjechane przez krytykę; „Koty” już obwołano najgorszym obrazem roku, mimo że swoją premierę miały przed połową stycznia. Te kinowe wtopy to nie wyjątki. Wśród widzów zmęczonych kolejnymi miałkimi produkcjami pojawiają się głosy: „odpuśćmy sobie superbohaterów, Gwiezdne Wojny; wróćmy do początków kina, niech przerazi mnie pociąg jadący prosto na mnie z ekranu”.

Skąd to zmęczenie? Jasne, widzowie mają już dość traktowania ich jak ćwierćinteligentów. Studia nie mogą liczyć na to, że kolejny miałki produkt przyniesie im dochód. Problem polega na tym, że nie widzą błędów, które wciąż popełniają. Żeby zarobić, wytwórnie potrzebują interesującej historii z pełnowymiarowymi bohaterami. Widzowie muszą zaangażować się emocjonalnie w opowieść, żeby wrócić do kina na ewentualny sequel – wtedy uruchamia się maszyna produkująca pieniądze. Choć Universal władował kolosalne pieniądze w „Koty” i „Dolittle’a”, żadnej z produkcji nie udało się zawrzeć w sobie wymienionych wyżej elementów. „Koty” generują zainteresowanie negatywne – ludzie idą do kina, by sprawdzić, czy film jest rzeczywiście tak fatalny, jak piszą. Chyba nie o takie zainteresowanie chodziło. Natomiast na „Dolittle’a” pójdą niezawodni rodzice, chcący na chwilę uciszyć swoje dzieci. Jest to jakiś ratunek dla studia, ale niewielki.

Universal przestrzelił, opierając się na doskonale sprawdzonych pomysłach. Powieść „Doktor Dolittle” została wydana w latach 20. ubiegłego wieku. Od tamtego czasu film przemielił ją na wiele różnych sposobów. Podobnie z „Kotami” – musical zaliczył tryumf na Broadwayu, był bardzo chętnie oglądany oraz wizualnie interesujący. Trudno to mówić o jakiejkolwiek fabule. Bohaterowie po prostu opowiadają o swojej filozofii życiowej w piosenkach. Nie jest to łatwy sposób na porwanie widza. Gdy brakuje interesującej opowieści, studio kładzie nacisk na efekty specjalne, by uatrakcyjnić film – jest to ewidentne zarówno w „Kotach”, jak i „Doktorze Dolittle”. Efektowne fajerwerki może na chwilę odwrócą uwagę od dziur w fabule, ale całkowicie ich nie przykryją. Znów: widz potraktowany jak dureń nie będzie miał ochoty wracać do produkcji studia, które nie patrzy na niego poważnie.

I, ostatnia z największych przewin: opieranie się na talencie jednej osoby, która nie jest w stanie zagwarantować sukcesu całej produkcji. Przykład na to znajdziemy i w „Kotach”, i w „Doktorze Dolittle”. Jakość pierwszej obiecywał reżyser Tom Hooper, reżyser „Les Misérables. Nędznicy” oraz „Jak zostać królem”. Niestety, nawet tak doświadczony filmowiec nie był w stanie poradzić sobie z niesfornym musicalem. Na sukces „Doktora” miał zapracować odtwórca głównej roli, Robert Downey Jr., który specjalizuje się w postaciach rozgadanych ekscentryków. Za kamerą stanął natomiast Stephen Gaghan, który jest znany widowni z poważnych filmów dotykających społecznych problemów, np. „Syriana”; jest też autorem scenariusza do „Traffic”.

Wniosek? Co prawda głównym celem studiów filmowych jest przynoszenie zysku, ale może czas się zorientować, że pieniądze od widowni napłyną, gdy wypuści się po prostu bardziej jakościową produkcję, niż kolejną miernotę, której celem jest zadowolenie najmniej wybrednego widza.

Źródło: Indiewire

Joanna Barańska