Grała u ikon amerykańskiego kina niezależnego: Seana Bakera i Noaha Baumbacha, z powodzeniem zajmuje się też modelingiem. Na Netia OFF CAMERA wciela się w kolejną wymagającą rolę: jurorki w Konkursie Polskich Filmów Fabularnych.
Kaja Łuczyńska: Jesteś na festiwalu w podwójnej roli. Z jednej strony reprezentujesz film „Love After Love”, w którym zagrałaś. Z drugiej – stanowisz część jury Konkursu Polskich Filmów Fabularnych.
Dree Hemingway: Tak, rzeczywiście jestem tu częściowo z powodu filmu Russella Harbaugha, z którego jestem na prawdę dumna. A rolą w jury czuję się zaszczycona – nigdy czegoś takiego nie robiłam, ale jestem ogromnie zaskoczona niesamowitym bogactwem polskiego filmu. Aktorzy, zdjęcia i same filmy są świetne i czuję, że wśród nominowanych znajdują się naprawdę wielcy twórcy.
Na co szczególnie zwracasz uwagę oglądając filmy?
- Na aktorstwo. Skupiam się przede wszystkim nad tym, czy jest ono prawdziwe, naturalne i jak pasuje do całej opowiadanej historii. W filmach szukam też tego poczucia niedosytu, chęci zadania pytań i dowiedzenia się więcej. W konkursowych tytułach zadziwia mnie ich oryginalność oraz umiejętność łączenia trudnej polskiej historii ze współczesnością i własną wizją twórcy. Większość nominowanych filmów oglądałam na moim komputerze jeszcze w domu, ale będąc tutaj staram się je sobie powtórzyć już na wielkim ekranie. To zupełnie inne doświadczenie, rodzaj ceremoniału, w którym jesteśmy pozbawieni wszystkich dystrakcji i czujemy ogromny respekt do tego, co widzimy.
Przejdźmy do drugiej z twoich festiwalowych ról. W „Love After Love” można wyczuć ogromne napięcie pomiędzy graną przez ciebie postacią a bohaterką, w którą wciela się Andy MacDowell. Czy atmosfera na planie była równie gęsta?
- W pewnym sensie tak. Nie uważam się za aktorkę Metody, ale wiele razy słyszałam, że na czas kręcenia staję się taka, jak postać, którą gram. I trochę tak było w przypadku „Love After Love” – czuło się, że pomiędzy mną a Andy MacDowell jakiś konflikt, ponieważ obie byłyśmy bardzo mocno zanurzone w swoje postacie. Ale to było dla mnie dość naturalne, bo skoro mamy grać bohaterki, które za sobą nie przepadają, nie możemy krzyczeć poza planem, że jesteśmy najlepszymi przyjaciółkami, a zaraz potem w swojej grze przeskoczyć do nienawiści.
To jest to, co najbardziej lubię w aktorstwie. Współcześnie spędzamy ogromnie dużo czasu patrząc w nasze telefony, nie jesteśmy obecni w spotkaniach z drugą osobą. A na planie „obecność” jest kluczowa. Kiedy tylko krzykną „akcja!” zostajemy na planie właściwie sami, musimy czerpać wzajemnie ze swoich uczuć i energii. To jest jednocześnie przerażające i niesamowite.
Zanim zostałaś aktorką, zajmowałaś się przede wszystkim modelingiem. Czy zauważasz jakieś podobieństwa pomiędzy światem mody a światem filmu?
- Oba te światy są w pewien sposób połączone, ponieważ w obu kreuje się pewną postać, wizerunek. Zawsze uważałam modeling za rodzaj udziału w mini-filmie pozbawionym scenariusza, który zostaje utrwalony w nieruchomym kadrze. Staram się wnieść do sesji zdjęciowych coś więcej, bo dla mnie chodzi tu o znacznie więcej niż tylko ubrania. Ponadto fotografowie są właściwie jak reżyserzy – też tworzą spójną całość, inspirują się, mają własną wizję. Pracowałam jako modelka wiele lat i dzięki temu nauczyłam się sama siebie, co pomogło mi później w aktorstwie. Co ciekawe, jeszcze przed karierą modelki skończyłam szkołę aktorską, ale nie czułam się wtedy gotowa żeby ujawniać przed ludźmi moje słabe punkty i własną wrażliwość. Nie byłam do tego odpowiednio przygotowana, chociaż podobnie jak wielu dwudziestokilkulatków udawałam, że wszystko wiem i chowałam się za sztuczną fasadą kogoś zupełnie innego. Zajęłam się modelingiem, bo dzięki temu mogłam poznać kim jestem, zdobyć doświadczenie. Teraz przeżyłam już znacznie więcej, zdobyłam pewność, która pozwala mi pokazywać prawdziwą siebie na ekranie. Potrzebowałam tych kilku lat na złapanie oddechu i przekonanie się, kim tak naprawdę jest Dree.
Kiedy zaczęłaś grać, nie skończyłaś z modelingiem. Obecnie robisz te dwie rzeczy właściwie równolegle.
- Żyjemy w czasach, kiedy nie musimy się decydować tylko na jedną ścieżkę kariery. Uważam, że jeśli ktoś bardzo chce coś robić i podchodzi do tego z pasją, powinien się tym zająć! Choć możliwe, że coś spieprzy, zawali albo ktoś uzna go za dziwaka. Ale nie należy się bać dziwactw. W moim życiu nauczyłam się, że każdy, nawet słynne gwiazdy które podziwiamy mają swoje niepewności, bywają dziwaczne i trochę popieprzone. Nikt nie jest idealny, a wszystko sprowadza się właściwie do pewności siebie oraz bycia prawdziwym sobą. Jeśli masz w sobie wystarczająco śmiałości, możesz zrobić wszystko!
W swojej aktorskiej karierze spotkałaś się z wieloma niezwykłymi twórcami, grałaś m.in. u Seana Bakera w „Gwiazdeczce”.
- Współpraca z Seanem była jedną z najlepszych w moim życiu. Jest niezwykle niezależną osobą, wielka kariera w ogóle go nie zmieniła i praca z nim jest prawdziwą przyjemnością. Oglądam wszystkie filmy jakie robi i właściwie nieustannie mnie zaskakuje. Kiedy kręciliśmy „Gwiazdeczkę” bardzo dużo improwizowaliśmy na planie, a ja czułam się współtwórcą filmu, bo Sean wciągał mnie do współpracy. Odbyliśmy wiele rozmów na temat mojej postaci, podczas których mogłam wypowiedzieć się, które rozwiązania uważam za trafione, naturalne, a które zupełnie nie pasują, bo są po prostu fałszywe, udawane. Każdy film, który zrobił Sean jest inny, ale jednak wszystkie łączy pewien wspólny głos.
Jak sama zauważyłaś, Sean Baker jest niezależną osobą, ale też niezależnym twórcą. Znajdujemy się obecnie na festiwalu kina niezależnego, a ty także najczęściej grasz właśnie w tego rodzaju produkcjach. Jak właściwie definiujesz niezależność w filmie?
- Niezależność jest dla mnie równoznaczna ze współpracą, ale to też po prostu marzenie. I nie chodzi tu o pieniądze, ale o stworzenie czegoś wspólnie i z prawdziwą pasją. Każdy członek ekipy musi być zaangażowany w projekt i wierzyć w niego. Z resztą wszystko sprowadza się do współpracy – na planie jestem tak dobra, jak każda osoba koło mnie. Wszyscy jesteśmy równi i nikt nie jest diwą czy gwiazdą, która znajduje się gdzieś powyżej. Bez oświetleniowców, elektryków, operatorów, asystentów nie byłoby przecież filmu. W kinie niezależnym na bardzo krótki czas zamieniamy się w małą rodzinę – doskonale się znamy i z łatwością możemy wyczuć, kiedy ktoś np. ma gorszy dzień. W kino niezależne trzeba wkładać całe serce. To jest prawdziwa pasja, i tyle!
Kaja Łuczyńska
fot. Kamila Szatan