Reżyser, aktor, scenarzysta nazywany „ikoną OFFu”. Jego „Człowiek z magicznym pudełkiem”, jest nominowany Konkursie Polskich Filmów Fabularnych 11. Netia OFF CAMERA. Bodo Kox opowiada o niepokojącej przyszłości, outsiderach i roli kultury.
Joanna Barańska: Na kapslu od Tymbarka znalazł Pan napis: „Wyczuwam sukces”. Hasło zostanie zrealizowane?
Bodo Kox: - Mam nadzieję, że prędzej czy później odniosę taki sukces, który pozwoli mi bez stresu realizować kolejne projekty. Ale nie wiązałbym swojego życia z kapslem napoju orzeźwiającego.
W „Człowieku z magicznym pudełkiem” oglądamy świat po wielkiej traumie. Sądzi Pan, że świat dąży do katastrofy? To nieuniknione?
- Zależy, jak się na to spojrzy. Optymiści mówią, że najgorsze za nami, pesymiści z kolei – że katastrofa dopiero nadchodzi. Myślę, że trzeba to wyśrodkować. Ludzkość wciąż przechodzi pewien cykl: podnosimy się i upadamy, cały czas, już od czasów pierwszych cywilizacji. Równocześnie wszystko się zmienia. Wielkie imperia i mocarstwa powstają, i upadają. Od czasu do czasu dochodzi do globalnych przemian, jak na przykład wojny światowe. Teraz panuje pokój i się nim cieszymy, co nie oznacza, że jest spokojnie. To, co Orwell napisał w „Roku 1984” już się realizuje; mamy coraz bardziej ograniczaną swobodę. A to wszystko zależy od narzędzi, jakich Pani użyje. Nożem można kroić chleb, albo zadać komuś śmiertelny cios. Podobnie jest ze współczesną technologią, która może być błogosławieństwem, albo przekleństwem. Problem jest też w tym, że ludzie są coraz mniej wyedukowani. I ci głupi wybierają spośród siebie przedstawicieli władzy. Boję się oddawać władzę ludziom, którzy są niewiele mądrzejsi ode mnie.
Podczas Q&A po seansie „Człowieka z magicznym pudełkiem” powiedział Pan, że państwo jest największym terrorystą.
- To oczywiście mocne słowa… Ale państwo posiada instrumenty do natychmiastowego zaprowadzania porządku. W sejmie przechodzą ustawy, o których nawet nie wiemy. Wolność wciąż jest ograniczana, ale z drugiej strony dzięki temu służby łatwiej namierzają prawdziwych terrorystów. Wszystko zależy od tego, kto te instrumenty przejmie. Czuję, że żyję w wolnym kraju – w porównaniu z innymi systemami, zwłaszcza tymi wschodnimi – niemniej, ciągłe naciskanie na stronę moralną i wytyczanie tego, co powinno, a czego nie powinno się robić, to rodzaj jakiegoś terroryzmu, albo co najmniej nadużycia władzy. Ale ja mam podejście liberalne, wolnościowe, dlatego wydaje mi się, że kaganiec w wielu sprawach jest niepotrzebny.
Mówimy o narzędziach czy instrumentach niezbędnych do osiągnięcia celu. To przypomina mi o radiu w Pańskim filmie, które ma tam ważną rolę. Dlaczego to medium? Co odróżnia je od innych?
- To radio, na którym zostałem wychowany różni się od tego, którego możemy posłuchać dzisiaj. Przede wszystkim jest ogromny wybór, mass media są wszędzie. Tego prawdziwego radia, gdzie jest miejsce na rozmowę, reportaż, dyskusję, prawie już nie ma. Podobnie jest z dobrą muzyką – nie prostą łupanką, ale taką, przy której słuchacz wchodzi na jakieś wyższe wibracje. Uważam, że media, zwłaszcza państwowe, powinny wychowywać kulturalnie, a przynajmniej dawać jakieś wskazówki. Zależy tylko, kto decyduje o tym, co jest moralne i co jest kulturą wyższą. Radio było dla mnie zawsze teatrem wyobraźni. Dzięki temu medium moja wyobraźnia jest taka, jaka jest. Wykorzystałem też ten instrument jako nośnik fal, który pozwala bohaterowi przenosić się astralnie w różne wymiary.
Adam, bohater „Człowieka...” jest outsiderem. To już kolejny film, w którym opowiada Pan historię ludzi nieprzystosowanych. Czym różni się historia outsidera od tej, gdzie głównymi postaciami są tzw. „normalsi”?
- „Normalsi” mają większą grupę, która się z nimi identyfikuje. To większość, nazwijmy ich „ludożerka” - publiczność o „guście środka”. Ale są też ludzie, którzy w tej rzeczywistości się nie akceptują lub po prostu nie godzą się na ogólne trendy. Są więc albo wyrzucani poza margines, albo sami się wyrzucają. Mnie zawsze interesowały osoby nie do końca identyfikujące się ze światem, do którego zostali wrzuceni. Siłą rzeczy moje filmy są niszowe, mimo że coraz więcej ludzi ich ogląda. Dla mnie indywidualna, oryginalna jednostka jest dużo ciekawsza, niż zwykły zjadacz chleba. Inni robią filmy o „normalsach”, które ja z przyjemnością oglądam.
Czyli Bodo Kox nadal jest twórcą offowym? Czy raczej odpływa w stronę mainstreamu?
- Myślę, że zawsze moje filmy autorskie będą takie, jak ja.
Filmy Bodo Koxa zawsze będą filmami Bodo Koxa.
- Trudno mi mówić, co będzie. Może pójdę spać, obudzę się i będę chciał robić obyczajowe filmy bez żadnego nadrealistycznego elementu. Ale czuję, że mnie kręci nadrealizm, sceny wizyjne, przeplatanie światów. To pożera moją ciekawość.
Podczas tegorocznego Festiwalu wielokrotnie słyszeliśmy, że kino jest kobietą. W „Człowieku z magicznym pudełkiem” jest podobnie – w pewnym momencie kobieta wysuwa się na pierwszy plan i przejmuje ster. Od początku było wiadomo, że filmowa Goria przejmie ster?
- Świat jest zdominowany przez mężczyzn i rodzi się do tego przeciwwaga. Kobiety dochodzą do głosu – i słusznie. Chcą partycypować w tym świecie na równych prawach. Ja to szanuję i uważam, że tak powinno być. Natomiast nie wiem, czy nadawanie płci rzeczom czy ideom to taki dobry pomysł. Ale nie jestem taki obkuty w tych sprawach, więc mogę się mylić. A w postaci Gorii jest dużo kobiet z mojej przyszłości. Kocham tę postać. W niej jest mnóstwo skrawków moich miłości.
rozmawiała: Joanna Barańska
fot. Filip Radwański